„Wyjście do kina i obejrzenie filmu na dużym ekranie w gronie przyjaciół wciąż kojarzy nam się ze swoistym świętem. To rytuał, który jest nam po prostu potrzebny” – mówi Greg Zgliński, twórca „Zwierząt”.
Mateusz Demski: Czujesz się jak David Lynch? „Zwierzęta” zdają się mieć wiele wspólnego z jego twórczością.
Greg Zgliński: Absolutnie nie. I powiem ci więcej – twórczość Davida Lyncha nigdy nie była mi specjalnie bliska. Oczywiście jego obrazy mają w sobie pewien magiczny pierwiastek, który podświadomie wywarł na mnie swoje piętno – szczególnie „Głowa do wycierania” – ale zawsze było mi bliżej do wysublimowanych horrorów Romana Polańskiego czy wirtuozerii Stanleya Kubricka. Choć rzeczywiście, kiedy pierwszy raz przeczytałem scenariusz Joerga Kalta, to dostrzegłem pewne podobieństwa z Lynchem.
Jak natknąłeś się na scenariusz Joerga?
Na skrypt trafiłem dziesięć lat temu, kiedy zasiadałem w komisji, która decydowała o przyznaniu pieniędzy na realizację tego projektu. Niestety Joerg popełnił samobójstwo, przez co scenariusz trafił ostatecznie do szuflady. Kiedy trzy lata temu postanowiłem zrealizować film ze szwajcarskim producentem, to przypomniał mi się właśnie ten tekst. Postanowiłem wtedy odszukać jego spadkobierców i tak trafiłem na brata Joerga, który natychmiast zgodził się na ekranizacje i dał mi wolną rękę w kontekście ingerencji w treść. Ostatecznie naniosłem pewne korekty, które stanowią około dwadzieścia procent całości.
Co zafascynowało cię w tym scenariuszu?
Forma, ale również obecność zwierząt. To był fascynujący, a zarazem tajemniczy motyw, przy którym Joerg nie zostawił żadnych wskazówek. Wiedziałem, że one muszą tam pozostać, dlatego rozpocząłem poszukiwania klucza, dzięki któremu mógłbym połączyć je z historią. Tytułowe zwierzęta stały się dla mnie w pewnym momencie motywem przewodnim, który ma ogromny wpływ na życie bohaterów i zmienia bieg wydarzeń. Tak właściwie świat, w którym rozgrywa się ta opowieść, należy do zwierząt. To one są jego gospodarzami i właśnie z ich perspektywy spoglądamy na otaczającą rzeczywistość.
To ciekawe, bo motywem przewodnim 47. edycji Berlinale Forum było hasło „Realistycznie i surrealistycznie”. Ten motyw idealnie wpisuje się w formę tego filmu, a zarazem odbiega od twoich poprzednich dokonań. Skąd zmiana?
Nie zmiana, a powrót. Filmy, które zrealizowałem przed „Całą zimą bez ognia” także krążyły między jawą a snem; prawdą a fikcją. Później to się zmieniło i zacząłem eksplorować zakamarki ludzkiej psychiki.
To ciekawa różnorodność.
Nie wiem, czy ciekawa, po prostu wiele mnie interesuje. Film jest dla mnie czymś pomiędzy sztuką a nośnikiem historii i emocji. Nie interesuje mnie zatem uprawianie sztuki dla sztuki, ale nie zależy mi też wyłącznie przekazywaniu informacji i komunikatów. Jeśli kino musi już być tym wspomnianym nośnikiem, to do pewnego stopnia powinno przerodzić się w twór komercyjny.
Zdarzało ci się realizować podobne projekty. W pewnym momencie zawiesiłeś przygodę z kinem na rzecz telewizji.
Nie do końca, ponieważ o każdym moim serialu myślałem jak o filmie; starałem się realizować go właśnie w taki sposób. Oczywiście seriale rządzą się zupełnie innymi regułami, którym należy się podporządkować. Podstawowa, a zarazem najkorzystniejsza różnica, polega na kreowaniu historii i bohaterów. Serial daje twórcy więcej przestrzeni do opowiadania o relacjach między bohaterami. Chyba też dlatego w pewnym momencie seriale wchłonęły tzw. kino środka. Zwróć uwagę, że mamy arthouse, mamy wielkie blockbustery, a zarazem brakuje czegoś po środku.
Myślisz, że seriale mogą kiedyś całkowicie wchłonąć film?
Jeśli się nie mylę, to w ubiegłym roku nasze kina odnotowały rekord frekwencyjny, a będąc w Chinach słyszę, że codziennie otwiera się tam około trzydziestu nowych kin. Oczywiście wszyscy oglądamy filmy i seriale w domu, ale nadal jest to niewystarczające. Wyjście do kina, obejrzenie filmu na dużym ekranie w gronie przyjaciół wciąż kojarzy nam się ze swoistym świętem. To rytuał, który jest potrzebny. Telewizja nie bierze się za bary z kinem, a stanowi kolejny wariant dla widzów i twórców.
Rozmowa: Mateusz Demski, GŁOS DWUBRZEŻA
« Nie chciał laurki NUMER SIÓDMY »
ZNAJDŹ NAS