„Wojtek pozostawił po sobie niezwykłą spuściznę, składającą się na ponad trzy i pół tysiąca piosenek, które po jego odejściu nabierają wciąż nowego znaczenia. Jego piosenki układają się w niezwykle aktualny podręcznik o naszej historii, obyczajowości, skomplikowanych wyborach i ludzkich emocjach” – mówi Alicja Albrecht, reżyserka filmu „Młynarski. Piosenka finałowa”.
Mateusz Demski: Kiedy poznała pani Wojciecha Młynarskiego?
Alicja Albrecht: W 1990 roku. Spotkaliśmy się we Wrocławiu przy okazji Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Byłam wtedy młodą dokumentalistką, ale na swoim koncie miałam już nagrodę Lajkonika na Krakowskim Festiwalu Filmowym. To na pewno wzbudziło zaufanie Wojtka – ale niech mi pan uwierzy, że mimo tego to nie była łatwa rozmowa. Zresztą on sam na wstępie sprawdził moją znajomość jego twórczości i to właśnie od tych kilku zdań zależały losy całego wywiadu. A także naszej późniejszej znajomości.
Bardzo bliskiej znajomości. Otrzymała pani „monopol” na filmy o Wojciechu Młynarskim.
Zaraz po naszym pierwszym spotkaniu zaproponowałam mu zrobienie filmu telewizyjnego. Wojtek szybko wyraził zgodę, w co do dzisiaj nie mogę uwierzyć. Tym bardziej, że byliśmy jak ogień i woda – uporządkowany artysta i kompletnie nieuporządkowana dokumentalistka. Kiedy spotykaliśmy się przy okazji realizacji filmu „Jeszcze gram w zielone” swoim zwyczajem z przepastnej torebki wyciągnęłam różne kartki i zapisałam na nich swoje spostrzeżenia. W czasie kolejnego spotkania na stole stał już dyktafon i podpisane kasety: „Młynarski 1”, „Młynarski 2”. Spojrzał na mnie i powiedział: „myślę, że tak będzie ci wygodnie”. To był cały Wojtek.
Jak zareagował na pierwszy film o sobie?
Nawet nie wyobraża pan sobie, jak bałam się jego reakcji. Wszystko przez to, że „Jeszcze gram w zielone” nie był pomnikiem, a spojrzeniem młodej, odważnej dokumentalistki, której wydawało się, że jej wolno więcej. Oczywiście ukazałam postać Wojtka z wielką fascynacją, ale zarazem spojrzałam na niego jak na człowieka, który nie był pozbawiony wad. Co ciekawe, bardzo dobrze przyjął ten film. Zawsze powtarzał, że nie chce otrzymać laurki, a obraz z krwi i kości.
W filmie „Młynarski. Piosenka finałowa”, oprócz fragmentów wywiadu i wypowiedzi znamienitych przedstawicieli polskiej sceny muzycznej, pojawiają się również wspomnienia rodziny. Nie czuła pani, że po raz kolejny przekracza granicę?
Przed rozpoczęciem zdjęć Wojtek powiedział, żebym przedstawiła go po prostu tak, jak widzą go inni. Chciałam zatem, aby był to obraz ponadczasowy, przedstawiający nie tyle artystę wyrastającego ponad przeciętność, co człowieka, który zmaga się z pewnym pęknięciem. Rodzina była dla Wojtka ważna, choć nie zawsze potrafił to okazać. Wywarł on jednak na pewno wpływ na ich życie; ukształtował ich.
Mam wrażenie, że ukształtował nas wszystkich. Ktoś kiedyś powiedział, że jego teksty są na tyle żywe i aktualne, że już „mówimy Młynarskim”.
Każdy, kto miał okazję spotkać się z Wojtkiem, przechodził swoistą przemianę. I nie mówię tutaj o kontakcie osobistym, a obcowaniem z jego twórczością. Wojtek pozostawił po sobie niezwykłą spuściznę, składającą się na ponad trzy i pół tysiąca piosenek, które po jego odejściu nabierają wciąż nowego znaczenia. Jego piosenki układają się w niezwykle aktualny podręcznik o naszej historii, obyczajowości, skomplikowanych wyborach i ludzkich emocjach.
Brakuje pani Wojciecha Młynarskiego?
Myślę, że on wciąż jest ze mną. Przepraszam, że to powiem, ale po jego śmierci spotkało mnie coś wręcz metafizycznego. Kiedy jakiś czas temu jechałam przez Warszawę na masce mojego samochodu usiadła wrona. Patrzyła na mnie bezczelnie i nie ruszała się stamtąd przez kilka kilometrów jazdy. To był chyba znak, ponieważ w tym czasie pracowałam nad teledyskiem do piosenki „Lubię wrony”. Myślę, że Wojtek dał mi wtedy pozwolenie na dalszą pracę i kultywowanie pamięci o nim.
Rozmawiał: Mateusz Demski, GŁOS DWUBRZEŻA
« Czwartek na Dwóch Brzegach Między jawą a snem »
ZNAJDŹ NAS